Postrzeganie "Nieczystych" - opowieść Adriana Mianeckiego ze Szkoły Wyższej im. Włodkowica
Przyjmuje się, że tradycyjna kultura chłopska w naszym kraju trwała do wybuchu II wojny światowej.
Miliony ludzi, jakie w jej trakcie zginęły i późniejsza swoista wędrówka ludów, np. repatriantów zasiedlających Ziemie Odzyskane, zburzyły strukturę społeczną, stanowiącą gwarancję trwania owego typu kultury. Nałożył się na to także inny, równie istotny czynnik: powszechny obowiązek edukacji, który sprawił, że ludowa wierzeniowość i tradycyjny sposób myślenia o otaczającym świecie przestały być jedynym i jednorodnym systemem porządkowania rzeczywistości.
Nauczywszy się czytać – przypomnijmy, że według różnych ocen w Polsce międzywojennej było od 30% do 60% analfabetów – zyskaliśmy zupełnie inne źródło wiedzy, tłumaczące choćby, że burza to nie dopust Boży czy objaw walki sił dobra z siłami zła, lecz po prostu wyładowanie elektryczne. Model wielopokoleniowej rodziny odszedł w zasadzie w niepamięć, miejsca dla siebie szukaliśmy już nie w rodzinnej miejscowości, ale tam, gdzie była praca, często na drugim krańcu Polski pośród zupełnie obcych sobie ludzi, rolę starszych jako nauczycieli (zwłaszcza rodziców i dziadków) przejęli pracownicy systemu edukacji, źródłem wiedzy przestały być opowiadania ustne (folklor), lecz książki, w których informacje podporządkowane były myśleniu naukowemu i pragmatycznemu. Staliśmy się racjonalni. Przynajmniej w teorii.
Dla członków społeczności tradycyjnej życie ludzkie nie miało charakteru ciągłego, w którym z jednego okresu płynnie przechodzi się w kolejny; życie składało się z pewnych faz, jakim przypisano inne role społeczne, inne nakazy i zakazy, inne obowiązki i przywileje.
Wyrazem tego jest choćby powszechny obyczaj polegający na tym, że dawniej panny mogły chodzić z odkrytymi włosami, ale już mężatki pod żadnym pozorem nie – włosy musiały być ukryte pod czepcem (z czego to wynikało, to już osobna historia).
Poszczególne etapy życia natomiast były od siebie oddzielone bardzo wyraźnymi okresami granicznymi, którym towarzyszył zawsze szereg obrzędów, służących temu, by człowieka przez te egzystencjonalne limesy bezpiecznie (w sensie symbolicznym) przeprowadzić. W myśl bowiem tradycyjnej wierzeniowości, członek społeczności w takim granicznym momencie życia znajdował się w sferze pozaludzkiej, demonicznej – w sferze śmierci, był nią skalany, był też więc niebezpieczny zarówno dla siebie, jak i dla otoczenia, bo mógł sprowadzić z zaświatów nieszczęście. Lud powszechnie np. uznawał, że jeśli komuś w tego typu momencie przytrafi się śmiertelny wypadek, z duszy takiego człowieka powstanie demon trapiący przez kolejne lata żywych.
Takie postrzeganie ludzkiego trwania było przyczyną, dla której starano się maksymalnie skrócić czas bycia w sferze „pomiędzy”, w sferze symbolicznej śmierci. Stąd np. okres narzeczeństwa – liczony od zaręczyn do oczepin jako kulminacyjnego momentu obrzędu wesela – kiedyś trwał kilka tygodni, tylko tyle, ile było potrzebnych do organizacji uroczystości. Narzeczona to już wszak nie panna, ale jeszcze nie mężatka, a więc osoba „pomiędzy”, stanowiąca zagrożenie i przynosząca pecha. Nie do pomyślenia zatem byłyby zaręczyny trwające rok, dwa lub trzy, jak ma to miejsce obecnie. Po prostu im dłużej pozostawało się w nieczystym okresie życia, tym większe niebezpieczeństwo groziło ze stron sił demonicznych i tym większe prawdopodobieństwo, że człowiekowi przydarzy się jakiś wypadek. Wszak wszyscy wiedzieli, że południce czy mamuny biorą się z dusz zaręczonych, ale zmarłych podczas własnego wesela lub bezpośrednio przed nim.
Do szczególnie niebezpiecznych należał m.in. okres od narodzin dziecka do jego chrztu, ponieważ uważano, że noworodek to istota, która co prawda już przyszła na świat, ale nie stała się jeszcze w pełni człowiekiem i członkiem społeczności, bo to następowało właśnie poprzez chrzest.
Jeśli więc dziecko umierało nie przyjąwszy sakramentu, z jego duszy powstawał krasnoludek, a jeśli urodziło się martwe – tzw. poroniec. Pamiętajmy przy tym, że zgon nowonarodzonego dziecka był czymś normalnym, i to wcale w nie tak odległej przeszłości.
W Małym roczniku statystycznym za rok 1938 możemy znaleźć informację, że w latach 1870–1880 w Galicji z 10 tysięcy noworodków tylko 49,5% dożyło 15 lat. Dziś jeszcze wystarczy porozmawiać z ludźmi starszej daty, a niejednokrotnie usłyszymy, że ktoś miał kilkoro rodzeństwa, ale dwoje lub troje zmarło „na suchoty”. Te właśnie przejmujące grozą statystyki wraz z echami dawnych wierzeń są przyczyną, dla których współczesne mamy mogą usłyszeć nie raz i nie dwa ostre wymówki od swoich babć, jeśli zbyt długo zwlekają z chrztem nowonarodzonej latorośli. Dawniej bowiem odkładanie tego aktu na dłużej niż tydzień po narodzinach potomka było kuszeniem licha.
Jest jednak pewien limes w życiu kobiet, którego skrócić się nie da – to oczywiście ciąża. We wszystkich kulturach tradycyjnych, także w polskiej kulturze ludowej, o czym łatwo zapomnieliśmy, kobieta brzemienna to istota nieczysta, demoniczna, skalana.
Do kobiety w ciąży nie powinny zbliżać się dzieci, zwłaszcza nie jej, bo zostaną opętane przez diabła; kobieta w ciąży nie powinna patrzeć na młode zwierzęta – prosiaki, cielaki, kurczaki itd. – bo zdechną; na dorastające zboże – bo zgnije; na wozy zwożące plon ze żniw – bo stodoła spłonie.
Stąd wywodzi się współczesne: nie sprzeciwiaj się brzemiennej, bo zalęgną się myszy i wszystko ci zjedzą. Jako nieczysta symbolicznie, musi pozostać nieczysta fizycznie – znane są wypadki z lat 80. i 90. XX w., kiedy do szpitala przywożono młode kobiety w zaawansowanej ciąży z tzw. „kołtunem” na głowie, bo od miesięcy nie myły włosów, albo z poważny zakażeniem organizmu, ponieważ rodziny przekonały je, że dopóki nie urodzą, nie powinny myć intymnych części ciała lub w ogóle zrezygnować z tej czynności, „bo dziecko się okręci”, czyli zaplącze we własną pępowinę.
Co ciekawe, to tradycyjne postrzeganie nieczystości kobiet wspierał ceremoniał kościelny: jeszcze w latach 50., a gdzieniegdzie nawet 60. XX w., kobieta, często nawet przed ochrzczeniem dziecka, a więc w kilka dni po porodzie, zobowiązana była przejść wywód, czyli ceremonię oczyszczenia kobiety z całego okresu ciąży, porodu i połogu.
Jeśli tego nie zrobiła, nie miała prawa wstępu do kościoła na mszę (niekiedy zakaz obowiązywał już okresu brzemienności) – a więc nie mogła także uczestniczyć w pierwszym sakramencie swojego dziecka, zastępowana przez matkę chrzestną. Wywód polegał na tym, że „nieczysta” wchodziła do świątyni bocznym wejściem, przez zakrystię, trzymając zapaloną gromnicę, a ksiądz po pokropieniu święconą wodą, dawał jej do pocałowania stułę. Potem przechodziła do głównej części kościoła i przed ołtarzem odmawiała z kapłanem modlitwy. Całowała podany krzyż i obchodziła, bywało że na klęczkach (pamiętajmy: kilka dni po porodzie), z tyłu ołtarz. Składała do skarbonki ofiarę i pojawiała się z drugiej strony ołtarza.
Powyższe pokazuje, jak bardzo nasza kultura, w której brzemienność jest najwyższą wartością, różni się od rzeczywistości, w jakiej żyli nasi przodkowie.
Nie jest to jednak przeszłość tak bardzo dawna i tak bardzo zapomniana, jak by się mogło nam zdawać i jak byśmy może chcieli: Czytelniczki tego szkicu, które odwiedziono od zostania matką chrzestną lub świadkową na ślubie, bo były w ciąży, są żywym świadectwem trwałości archaicznych przekonań po dziś dzień: nie zostałyście chrzestnymi, bo przecież – w myśl ludowej wierzeniowości – jak istota nieczysta może być świadkiem świętego sakramentu?